niedziela, 9 marca 2008

Reklama, reklama

W piątek po południu odebrałem połączenie od nieznanego numeru. Zadzwoniła do mnie jakaś laoshi [nauczyciel] z propozycją wzięcia udziału w... reklamie! Z początku byłem letko zdziwiony i trochę zmieszany, ale okazawszy niekłamane zainteresowanie, skierowano mnie dalej do osoby, która owo przedsięwzięcie organizowała. Dowiedziawszy się szczegółów [charakter: pozowanie do zdjęć, gaża: 800Y za 8 godzin] bez dłuższego wahania przystałem na propozycję.
Schody zaczęły się w sobotę, gdy poproszono mnie o szukanie dziewczyny, która miała by wziąć ze mną udział w reklamie [zdjęcia miały się odbyć w niedzielę]. Po wielu perypetiach udało mi się zwerbować Paulinę, której nie trzeba było zresztą długo namawiać :). Nauczony przykrymi doświadczeniami i nieco zrażony organizacyjnym bałaganem tymczasowych pracodawców [sami musieliśmy sobie zorganizować ubrania!] podszedłem do tej całej sprawy z należnym dystansem. Mimo wszystko przeważyła kusząca chęć łatwego zarobku :D.

Jak się - na szczęście - okazało, wszelkie podejrzenia były zupełnie bezpodstawne.
Już o 7:30 odebrano nas spod szkoły i wywieziono w plener, gdzie natychmiast zaczęto zdjęcia. Przedmiotem, który mieliśmy reklamować były... torby piknikowe[!] - bardzo zresztą praktyczne ;). Dobrano nam ubranie z rzeczy, które ze sobą mieliśmy [a każdy z nas miał po jednej dużej torbie ciuchów], umalowano i poinstruowano, po czym przystąpiliśmy do pracy. Ta z kolei nie była zbyt trudna, ale wymagała cierpliwości, wyczucia, świadomości mowy ciała i ciągłego uśmiechania od czego pod koniec dnia bolały nas już mięśnie. Do tego często zmienialiśmy stroje i otoczenie [odwiedziliśmy chyba z 5 miejsc, w tym plażę i pole z krowimi plackami, ble].
Ekipa była bardzo przyjemna, a składała się z: Babae, która to zaprojektowała owe torby, fotografa [a właściwie fotografki], wizażysty, asystenta [chłopak na posyłki czyli] i dwóch kierowców, z których jeden wyróżniał się zarąbistym poczuciem humoru, a drugi - fryzurą [nazwaliśmy go Logan, gdyż włosy układały mu się jak Wolverinowi z X-menów :D].
Ogromne wrażenie zrobił na mnie sprzęt: aparat wart chyba więcej niż moje całoroczne czesne, miernik natężenia światła, lampy, ekrany... trochę tego było.

W przerwie zabrano nas na obiad do jednej z przydrożnych gospód. To co mnie i Paulinę zaskoczyło to to, że wszystko z czego przyrządzano potrawy było hodowane na miejscu! Nie muszę chyba mówić, że smakowało też zupełnie inaczej. Był kurczak przyrządzony na ostro, smażone małże, kalafior, papaja i jakaś zupa. Pyszoooota! Tak się najadłem, że już nic mi się potem nie chciało i zasypiałem na stojąco, a dopiero co byliśmy na półmetku...
Na szczęście jakimś cudem dobrnęliśmy do końca, w międzyczasie udało mi się stłuc plastikowy kieliszek, a Paulinie 2 razy spaść z hamaku :D.
Ogólnie było więc bardzo fajnie - może kiedyś się jeszcze przyda nabyte w ten sposób doświadczenie, a już na pewno uczciwie zarobiona kasa.

Aha, oczywiście gdzie nie poszliśmy to wzbudzaliśmy ogólnie rozumianą ciekawość gapiów, co było raczej miłe, ale na dłuższą metę strasznie nużyło i przeszkadzało w pracy. Nie są to jednak żadne gwiazdorskie widzimisię - zapewniam, że póki co to jeszcze woda sodowa mi do głowy nie uderzyła ;).

P.S. Jak tylko będę miał to wrzucę jakieś zdjęcia z tej sesji, bo obiecali, że mi wyślą :)))

Brak komentarzy: