piątek, 21 marca 2008

Życzenia

W związku ze zbliżającą się Wielkanocą, życzeń zdrowia, szczęścia, pomyślności, dobrobytu, a także prawdziwej przyjaźni i wszechogarniającej miłości, tudzież pełnych żołądków dzieci w Afryce oraz pokoju na świecie...NIE BĘDZIE!!! :-P

I JUŻ!

BO TAK!!!

...







A tak na poważnie to - WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO ;)

środa, 19 marca 2008

Hardi

Będzie jak w tytule, czyli o moim nowym współlokatorze. Właściwie nie jest już dla mnie taki nowy, bo zdążyłem się do niego przyzwyczaić przez te parę tygodni. Zdaje się, że wcześniej wspomniałem o nim już kilka słów, a że nie pamiętam co dokładnie pisałem, a nie chce mi się sprawdzać - najwyżej się powtórzę, ale potraktujmy to raczej jako swego rodzaju podsumowanie :).

Hardi jest Indonezyjczykiem chińskiego pochodzenia. Nosi okulary i cechuje się dosyć niskim wzrostem. Jest ode mnie starszy o rok. Co do usposobienia to jest raczej cichy i spokojny, choć bez problemu można z nim pogadać na większość tematów, do tego jest grzeczny, dobrze wychowany i nie szaleje, a przede wszystkim dba o higienę ;).
Jak dotąd w mieszkaniu z nim widzę same pozytywy: chłopak dzieli moją pasję [gra w piłkę], sprząta w pokoju [jak ja chciałem to mi nie pozwolił!], dzieli się ze mną swoimi rzeczami [ze wzajemnością oczywiście :], itp., itd.
Oprócz grania razem w nogę, oglądamy też czasem filmy [jak już się zdecydowałem na zakup DVD - za uczciwie zarobione pieniądze, patrz post "Reklama, reklama" - to Hardi od razu mnie ubiegł; czyta mi w myślach, czy jak?], czy wychodzimy wspólnie na żarcie lub zamawiamy kaorou [czyli chińskie barbeque], a nawet byliśmy razem na meczu! A w ostatni weekend odwiedził mnie Guoming. Poznałem go z Hardim i od razu chłopaki przypadli sobie do gustu, a ja byłem zadowolony, że moi kumple się dogadują. Fajna sprawa mieć w końcu normalnego współlokatora :).

P.S. Hm, tym razem jakoś tak dziwnie wyszło - post bez żadnej puenty, perypetii, czy śmierdzących skarpet. Dziwnie.

P.P.S. Jak będę miał kiedyś pod ręką jakieś zdjęcie Hardiego to wrzucę :).

czwartek, 13 marca 2008

XiaDa

Xia Da czyli skrót od Xiamen Daxue [Uniwersytet Xiamen]. Właściwie ten post powinien ukazać się jako jeden z pierwszych, ale do tej pory nie miałem jakoś żadnych zdjęć uniwersytetu. Do dzisiaj. Z braku ciekawszych zajęć [popołudnie wolne, a z powodu obtartych pięt gra w piłkę niemożliwa], wziąwszy aparat, poszedłem sobie na krótki spacer po kampusie. Zrobiłem kilka zdjęć, żeby tak choć częściowo pokazać Wam w jakim otoczeniu uczę się i żyję na codzień. Fotki - mniej lub bardziej udane - poniżej.

Akademik dla obcokrajowców [Cai Jingjie Building]. Tu m.in. mieszka Rafał. Ja niestety nie, bo za drogo :P Mój budynek mieści się tuż obok, po lewej stronie. Na zdjęciu oczywiście go nie widać, a nie fotografowałem go, bo za brzydki ;)


Na pierwszym planie zielenina dookoła stawiku Furong, a to wysokie w tle to Jiageng Building - duma szkoły


Zieleniny ciąg dalszy...


Jiageng Building


Scena kameralna nad Furongiem


A co to jest to sam nie wiem. Chyba jakaś łódka, czy cuś. Pewnikiem jakiegoś chińskiego artystę zbyt poniosła wyobraźnia ;)


Furong, scena, a w tle - tym razem - Cai Jingjie


Jiageng w pełnej krasie


Rozmowy w toku


A to zdjęcie zrobiłem celowo pomijając Jiageng Bld.!
[tylko zaraz ktoś się pewnie przyczepi do chińskiej flagi...]


Furong i Cai Jingjie z lotu ptaka
[ten akurat strasznie nisko leciał :)]


Brama główna szkoły


Nie dość, że na pierwszym planie pomnik Chen Jiagenga, to jeszcze na dodatek w tle widać budynek jego imienia!
[dementuję plotki, że Chińczycy zapłacili mi, żebym wstawił tu jego foty]


Muzeum uniwersyteckie
[a.k.a. zdjęcie bez Jiagenga ;)]


Po prawej sala widowiskowa, a po lewej boisko [jest, tylko, że nie widać, bo się nie zmieściło :\]


Boisko z tyłu szkoły [a nie mówiłem! tu grywam w piłkę!]


foto: Tomas

niedziela, 9 marca 2008

Bo wszyscy Polacy...

Sytuacja miała miejsce bezpośrednio po zdarzeniach opisywanych w poście poprzednim pt. "Reklama, reklama".

Ledwo co zajechaliśmy pod bramę szkoły, a niemalże od razu natknęliśmy się na... rodaków! I to nie była ani Asia, ani Renata, czy też Agata, Daniela lub Rafał. Wychodząc z samochodu [podwiózł nas nie Logan, tylko ten drugi] usłyszeliśmy znajomą polszczyznę wydobywającą się z ust dwóch jegomościów. W ten sposób poznaliśmy Andrzejów [Andrzej [B]iznesmen oraz Andrzej [S]tudent].

Zamieniliśmy z nimi ledwo kilka słów, bo byliśmy w biegu, gdyż Paulina spieszyła się by wrócić do Jimei, ale podałem im namiary na mnie.

Już sam fakt spotkania ziomków w tak [nie]zwykłych okolicznościach nadaje się na osobny wątek na bloga, ale jeszcze bardziej niezwykłe było to, co nastąpiło później.
Ok. godziny 20 zadzwonił do mnie ktoś z polskiego numeru. Spodziewałem się usłyszeć głos taty, bo tylko on dzwoni do mnie z Polski. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że był to nie kto inny jak Andrzej B. Powiedział, że chce coś mi przekazać, więc spotkaliśmy się przed Caijingjie [akademik dla obcokrajowców; budynek na lewo ode mnie], gdzie Andrzej był zameldowany. Zaprosił mnie do pokoju, podarował mnóstwo czekolad, kabanosy i polski chleb! Doprawdy nie mogłem mu się nadziękować za ten miły gest, w dodatku w stosunku do zupełnie obcego człowieka :).

Okazał się Andrzej bardzo miłym człowiekiem, biznesmenem z branży kamieniarskiej, co zresztą tłumaczyłoby jego pobyt w Xiamen [bowiem w tym czasie odbywały się właśnie targi kamieniarskie, na których był Daniel z Pauliną]. Ucięliśmy sobie małą, 2,5 godzinną pogawędkę :). A rozmawialiśmy o Chinach i wszystkim co było z tym związane, także praktycznie temat-rzeka.
W międzyczasie dołączył do nas Andrzej S, który jest studentem sinologii, a obecnie uczy się w prowincji Anhui. W Xiamen pomaga załatwiać sprawy, towarzyszy i tłumaczy dla Andrzeja B. Całkiem miły, młody chłopak.
Trochę szkoda, że już jutro wylatują do Pekinu.


No cóż, to było bardzo miłe spotkać jakichś Polaków - tak po prostu: na ulicy, z zaskoczenia, a w dodatku takich sympatycznych i bezinteresownych. To zdarzenie jeszcze bardziej poprawiło mi humor :).
A jutro może już być tylko lepiej, bo Florian wraca :D.

Reklama, reklama

W piątek po południu odebrałem połączenie od nieznanego numeru. Zadzwoniła do mnie jakaś laoshi [nauczyciel] z propozycją wzięcia udziału w... reklamie! Z początku byłem letko zdziwiony i trochę zmieszany, ale okazawszy niekłamane zainteresowanie, skierowano mnie dalej do osoby, która owo przedsięwzięcie organizowała. Dowiedziawszy się szczegółów [charakter: pozowanie do zdjęć, gaża: 800Y za 8 godzin] bez dłuższego wahania przystałem na propozycję.
Schody zaczęły się w sobotę, gdy poproszono mnie o szukanie dziewczyny, która miała by wziąć ze mną udział w reklamie [zdjęcia miały się odbyć w niedzielę]. Po wielu perypetiach udało mi się zwerbować Paulinę, której nie trzeba było zresztą długo namawiać :). Nauczony przykrymi doświadczeniami i nieco zrażony organizacyjnym bałaganem tymczasowych pracodawców [sami musieliśmy sobie zorganizować ubrania!] podszedłem do tej całej sprawy z należnym dystansem. Mimo wszystko przeważyła kusząca chęć łatwego zarobku :D.

Jak się - na szczęście - okazało, wszelkie podejrzenia były zupełnie bezpodstawne.
Już o 7:30 odebrano nas spod szkoły i wywieziono w plener, gdzie natychmiast zaczęto zdjęcia. Przedmiotem, który mieliśmy reklamować były... torby piknikowe[!] - bardzo zresztą praktyczne ;). Dobrano nam ubranie z rzeczy, które ze sobą mieliśmy [a każdy z nas miał po jednej dużej torbie ciuchów], umalowano i poinstruowano, po czym przystąpiliśmy do pracy. Ta z kolei nie była zbyt trudna, ale wymagała cierpliwości, wyczucia, świadomości mowy ciała i ciągłego uśmiechania od czego pod koniec dnia bolały nas już mięśnie. Do tego często zmienialiśmy stroje i otoczenie [odwiedziliśmy chyba z 5 miejsc, w tym plażę i pole z krowimi plackami, ble].
Ekipa była bardzo przyjemna, a składała się z: Babae, która to zaprojektowała owe torby, fotografa [a właściwie fotografki], wizażysty, asystenta [chłopak na posyłki czyli] i dwóch kierowców, z których jeden wyróżniał się zarąbistym poczuciem humoru, a drugi - fryzurą [nazwaliśmy go Logan, gdyż włosy układały mu się jak Wolverinowi z X-menów :D].
Ogromne wrażenie zrobił na mnie sprzęt: aparat wart chyba więcej niż moje całoroczne czesne, miernik natężenia światła, lampy, ekrany... trochę tego było.

W przerwie zabrano nas na obiad do jednej z przydrożnych gospód. To co mnie i Paulinę zaskoczyło to to, że wszystko z czego przyrządzano potrawy było hodowane na miejscu! Nie muszę chyba mówić, że smakowało też zupełnie inaczej. Był kurczak przyrządzony na ostro, smażone małże, kalafior, papaja i jakaś zupa. Pyszoooota! Tak się najadłem, że już nic mi się potem nie chciało i zasypiałem na stojąco, a dopiero co byliśmy na półmetku...
Na szczęście jakimś cudem dobrnęliśmy do końca, w międzyczasie udało mi się stłuc plastikowy kieliszek, a Paulinie 2 razy spaść z hamaku :D.
Ogólnie było więc bardzo fajnie - może kiedyś się jeszcze przyda nabyte w ten sposób doświadczenie, a już na pewno uczciwie zarobiona kasa.

Aha, oczywiście gdzie nie poszliśmy to wzbudzaliśmy ogólnie rozumianą ciekawość gapiów, co było raczej miłe, ale na dłuższą metę strasznie nużyło i przeszkadzało w pracy. Nie są to jednak żadne gwiazdorskie widzimisię - zapewniam, że póki co to jeszcze woda sodowa mi do głowy nie uderzyła ;).

P.S. Jak tylko będę miał to wrzucę jakieś zdjęcia z tej sesji, bo obiecali, że mi wyślą :)))

poniedziałek, 3 marca 2008

Nowy semestr

Właśnie zaczęliśmy nowy semestr.
Wielkim plusem jest to, że nie trzeba już nigdzie łazić, by załatwiać papierkową robotę - wystarczy tylko iść do banku, wpłacić kasę na konto, przekazać kwit i już można dalej kontynuować naukę na UX.
Podzielili naszą klasę na dwie grupy. W końcu! Już dawno trzeba było to zrobić, no bo nie wyobrażam sobie, żeby móc się efektywnie uczyć języka, gdy w sali teoretycznie naraz pojawić się mogą 52 osoby [czyli wszyscy zapisani uczniowie], a już i tak tylu ludzi co regularnie uczęszcza na zajęcia [ok. połowa tego stanu] to już jest za dużo jak na klasę językową. Prawie połowę wykładów i tak będziemy mieli wspólnie, więc dosyć często będzie można się widywać ze starymi znajomymi z innej grupy.

Dzisiaj miałem pierwsze zajęcia. Większość ludzi, która się dziś pojawiła to dobrze znane mi twarze. Zapisali mnie do grupy B, ale że ma ona głupi rozkład zajęć, a do tego w grupie uczy mój ulubiony profesor, więc oświadczyłem im już, że się przenoszę. Cały tydzień na 8 rano, a w poniedziałki i środy zajęte popołudnia, eh... Choć to i tak lepiej niż jakbym się nie zamienił, bo wtedy to nawet na piłkę nie miałbym już czasu.

P.S. Aha! Florian napisał mi, że wróci do XMN 10 marca. Już się nie mogę doczekać :)

niedziela, 2 marca 2008

K jak Komunikacja miejska

Piątkowy wieczór oraz sobotę spędziłem w Jimei spotykając się ze starymi znajomymi: Mingiem [dawny współlokator] i ekipą oraz Danielem i Pauliną [poznanymi na UX], Lianlian, Liną i Keaw [stare znajome].
Odwiedziło się stare miejsca, pograło w bilard [Daniel i Paula okazali się za silni w teamie przeciwko mnie i Gabrielowi (taki jeden Włoch z Jimei)] i w piłkę nożną [2,5 godziny w pełnym słońcu! ustrzeliłem 3 brameczki, choć do teraz mam zakwasy :/], ale najlepsze, że udało mi się pobić rekord!

Nie jest to żaden chlubny rekord. Ale od początku.
Z UX do Jimei jest jakaś godzina jazdy autobusem, a w godzinach szczytu [17-19, kiedy to Chińczycy organizują się i masowo wyjeżdżają na ulicę w celu utrudnienia mi dotarcia do jakiegokolwiek miejsca w XMN] ok. półtorej. No ale tym razem to była już gruba przesada... Jechałem 2,5 godziny w jedną stronę! Tak! To nie pomyłka!! Wsiadłem do autobusu punktualnie o g. 17., a opuściłem go o 19:30! Chyba wystąpię z wnioskiem o wpis do Guinessa. Ogromne korki na trasie, zablokowany wiadukt, potem główny most, a po drodze jeszcze dwie stłuczki [autobusów oczywiście]. Jakim cudem nasz wehikuł dojechał do Jimei bez szwanku wie tylko Pan Kierowca. A propos kierowcy! Nagroda w kategorii popis tygodnia za tydzień ubiegły wędruje do niego.

A oto opis całego zdarzenia:

Autobus już prawie dotarł na miejsce. Do pętli zostały już tylko 1-2 przystanki. Nagle ni z tego ni z owego autobus zatrzymuje się, a Pan Kierowca wychodzi. Reszta pasażerów po chwili zwątpienia [tudzież zrezygnowania] opuszcza pojazd. Ostałem się tylko ja. Co jak co, ale zapłaciłem za przejazd, więc chcę dojechać do końca. Cierpliwie czekam. Po chwili z powrotem zjawia się bohater niniejszej opowieści krocząc dumnym krokiem, a w ręku triumfalnie dzierżąc swą zdobycz - zapakowane w styropianowym pudełku żarcie na wynos z pobliskiej knajpki!
Po czym pojechaliśmy dalej...

...

Śmiać się, czy płakać?


P.S. Już nieraz zdarzały mi się awarie genialnych chińskich środków komunikacji miejskiej, na które jestem w Xiamen skazany, a jednym z największych idiotyzmów z jakimi się do tej pory spotkałem to tankowanie podczas kursu[!] - nie przerywając go, łącznie ze wszystkimi pasażerami na pokładzie, więc jeśli akurat gdzieś się spieszysz - a jesteś zmuszony skorzystać z chińskiego MZK - lepiej módl się, by bak był zatankowany do pełna, bo w przeciwnym razie możesz się sporo spóźnić...
O jakimkolwiek rozkładzie jazdy, czy biletach oczywiście można tylko pomarzyć.


Powyżej Tissar obsadzony w roli Pana Kierowcy podczas jednej z awarii busa


foto: Tomas